Zwykle wpadam do zaprzyjaźnionych miejscowych ciucholandów w poszukiwaniu tkanin bawełnianych na jasie. Tym razem w pobliżu kosza z poszwami ujrzałam na wieszaku płaszczyk, który skusił mnie do przymiarki. Okazało się, że jest ze trzy rozmiary za duży, ale po szybkich oględzinach uznałam, że spokojnie dam sobie radę z przeróbką (choć tego stanowczo nie cierpię). Metka fabryczna i cena - całe 9 złotych utwierdziły mnie w przekonaniu, że ostateczna decyzja może być tylko jedna:)
Płaszczyk uszyty jest z czegoś, co z wierzchu przypomina coś pomiędzy flauszem, a polarem. Od spodu podklejony jest barankową dzianiną. Ciuch był zdecydowanie za szeroki w ramionach, wisiał z nadmiaru materiału pod pachami i na plecach aż do pasa. Rękawy były za długie i za szerokie. Początkowo miałam zamiar odpruć rękawy i wszyć je ponownie po zwężeniu szwów bocznych oraz ramion. W trakcie wnikliwych oględzin stwierdziłam jednak, że lepszym pomysłem będzie wykorzystanie kroju płaszczyka i zwężenie go po szwie frakowym, czyli tym idącym od środka ramienia zarówno z przodu, jak i z tyłu. I choć prucie było nieco trudniejsze, to takie rozwiązanie okazało się słuszne, przód zwęziłam od ramienia do wierzchołka piersi, tył natomiast dużo niżej, przy okazji dopasowując talię. Potem wystarczyło jeszcze zebrać trochę tkaniny na szwach bocznych powyżej pasa, zwężając za jednym zamachem również rękawy.
Jestem bardzo zadowolona z tej przeróbki. Za kilka złotych i dwa wieczory pracy mam wygodny, codzienny płaszczyk w sam raz na te ciepłe dni. A poniżej moje prywatne oznaki wiosny:)
Na koniec przypominam o mojej rocznicowej rozdawajce. Jeszcze przez cztery dni można się zapisywać na losowanie zeszytu z uszytą przeze mnie tkaninową okładką. A ponieważ na razie chętnych jest niewiele, to szansa na wygraną jest wcale niemała:)